Recenzja filmu

Też go kocham (2018)
Jesse Peretz
Rose Byrne
Ethan Hawke

Życie po komedii

"Też go kocham" to komedia romantyczna o tym, jak "prawdziwe życie" rozjeżdża się z nadziejami rozbudzonymi przez – nie inaczej – komedie romantyczne. Peretz przekracza bowiem granicę "happy
Gatunek komedii romantycznej jakoś nie może się pozbierać. Złota passa z lat 90. – okresu jego absolutnej świetności – nie chce powrócić, żeby nie wiem co. Czy to wynik wyparowania ducha romantyzmu, efekt przemian obyczajowych, czy po prostu wyczerpanie schematu? Pewnie wszystko po trochu. Sęk w tym, że – na dobre bądź na złe – nie widujemy dziś wielu przekonujących opowieści o tym, jak to on spotyka ją, dzieli ich wszystko, a łączy miłość. Wbrew pozorom ekranizacja książki Nicka Hornby'ego, "Też go kocham", również nie jest podobną historią. Tak, to komedia romantyczna, ale raczej z przedrostkiem "post": śmiech jest więc raczej gorzki, a romantyzm został zastąpiony przez realizm. Znak czasów: jak mówi jeden z bohaterów, prywatnie pasjonat serialu "The Wire": "świat jest coraz gorszy, tylko telewizja coraz lepsza". Nic zatem dziwnego, że za kamerą stanął Jesse Peretz, pracujący wcześniej m.in. przy gorzkich do bólu "Dziewczynach". Co jednak ciekawe, owo kopanie leżącego (czytaj: dobijanie konwencji) odbywa się tu bez cienia wyrachowania. Wdzięcznie i naturalnie. 

 

Jak to u Hornby'ego, w centrum opowieści jest muzyka: rockowy album w roli fundamentu tożsamości i medium dla skrywanych w głębi duszy pokładów wrażliwości. Nad życiem mieszkającej w nadmorskim brytyjskim miasteczku pary – Annie (Rose Byrne) i Duncana (Chris O'Dowd) – unosi się bowiem widmo twórczości niejakiego Tuckera Crowe’a (Ethan Hawke). Crowe to były gwiazdor rocka, który po nagraniu debiutanckiej płyty zniknął z powierzchni Ziemi, ale żyje wciąż w pamięci Duncana – ku rosnącej irytacji Annie. W końcu czara goryczy się przelewa: kobieta ma dosyć rywalizowania z zaginionym idolem i kwestionuje sens kontynuowania związku. Wówczas następuje jednak niespodziewany zwrot akcji: Tucker wraca z niebytu, wkraczając w życie pary. Powstaje dziwny trójkąt miłosny, w którym wypalony Amerykanin staje się obiektem sympatii zarówno Duncana, jak i Annie.


"Też go kocham" to komedia romantyczna o tym, jak "prawdziwe życie" rozjeżdża się z nadziejami rozbudzonymi przez – nie inaczej – komedie romantyczne. Peretz przekracza bowiem granicę "happy endu" i pokazuje, jak zmienia się dynamika związku, gdy mija endorfinowy szał i trzeba po prostu dalej ze sobą żyć. Przestrzega też, że wkraczając w dojrzałość zaczynamy płacić za lekkomyślne decyzje młodości – albo ich brak. Annie marzy o dziecku, bo chciałaby poczuć kiedyś "prawdziwą bezwarunkową miłość", a nie tylko "delikatne warunkowe zauroczenie". Zarazem ubolewa jednak, że dokonywała zbyt bezpiecznych wyborów i nie ma za sobą szalonej przeszłości, której mogłaby żałować. Tucker z kolei musi dźwigać aż zbyt duży bagaż: wianuszek internetowych psychofanów to nic w porównaniu z wianuszkiem dzieci, jakie spłodził z trzema różnymi kobietami. Nic dziwnego, że materiału na humor sytuacyjny nie brakuje: film skrzy się od kolejnych qui pro quo i niezręczności, wdzięcznie zainscenizowanych małych (i dużych) nieporozumień, w jakich z łatwością rozpoznamy ślady własnej codzienności. 


Peretz stawia też pod ścianą toksyczny chłopięcy fanatyzm Duncana. Mężczyzna ewidentnie darzy głębszą miłością muzykę Crowe'a (oraz serial "The Wire") niż swoją dziewczynę. W Annie kocha zaś najbardziej fakt, że… lubi ona te same rzeczy, co on. Emocjonalna niedojrzałość Duncana wydaje się zakonserwowana przez jego pasję. Konfrontacja z idolem będzie więc dla niego szokiem: Crowe'a nie stać już na luksus młodzieńczej beztroski i szczenięcego romantyzmu, bo wytłukło je z niego samo życie. "Też go kocham" podkopuje więc nawet ideę identyfikowalnego momentalnie braterstwa dusz. Sugeruje bowiem, że kryteria, jakimi kierujemy się w wyborze partnerów, są często płytkie, niewłaściwe, że gonimy za wiatrem, gubiąc sedno sprawy. 
 
Przy całym tym ładunku posępności i kruszenia iluzji, niesamowitym wydaje się fakt, że Peretzowi udaje się opowiedzieć swoją historię w zwiewny, bezpretensjonalny sposób. Wytykanie wad bohaterów dobywa się tu bez okrucieństwa, bolączki dorosłości wyliczane są bez popadania w depresyjny ton. Nie ma tu czarnych charakterów, jednowymiarowych portretów i łatwych rozwiązań. Może dlatego, że aktorzy tak wygodnie czują się w swoich postaciach: Byrne jako sympatyczna sztywniaczka, O'Dowd jako pocieszny neurotyk, a zwłaszcza Hawke w roli wymiętego, zestarzałego bożyszcza (czyli de facto w roli Ethana Hawke'a). Oglądając film, mamy wrażenie, że dobrze ich znamy: stąd bierze się empatia i zrozumienie dla ich perypetii. Lekki angielski humor doprawiony nutą spleenu, komediowa herbata z mlekiem – może to nie lata 90., ale jest całkiem dobrze.
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones